Recenzja filmu Frankenstein: Piękno w grotesce oczami Guillermo del Toro
Fazil Dzhyndzholiia
Chociaż potwór z powieści Mary Shelley „Frankenstein; czyli, Nowoczesny Prometeusz” jest równie ikoniczny w gotyckim horrorze jak wampiry czy wilkołaki, kultura popularna zdaje się nie poświęcać mu prawie żadnej uwagi. Być może powód tkwi w tym, że nie jest on potworem w klasycznym sensie, lecz raczej złamaną duszą urodzoną z głęboko tragicznej historii. Jednak reżyser Guillermo del Toro zawsze był przyciągany do takich postaci — i wie lepiej niż ktokolwiek, jak ujawniać ich historie na ekranie, nie tylko poprzez narrację, ale także poprzez wyraz wizualny. Jego nowy film „Frankenstein”, adaptacja powieści Shelley, nie zawsze śledzi materiał źródłowy słowo w słowo, ale skutecznie przekazuje jego centralne przesłania.
Potwór i „Potwór”
Film dzieli się na dwa akty. Pierwszy koncentruje się na genialnym baronie Wiktorze Frankensteinie, granym przez Oscara Isaaca, a drugi na stworzeniu, które ożywia, odgrywanym przez Jacoba Elordiego.
Na początku del Toro przedstawia trudne dzieciństwo Frankensteina — wychowanego przez surowego ojca i tracącego matkę w młodym wieku. Po tej tragedii Wiktor przysiągł pokonać śmierć za wszelką cenę. Później widzimy, jak jego eksperymenty jako dorosłego prowadzą do jego wydalenia z Królewskiego Kolegium Chirurgów w Edynburgu. To tam Wiktor spotyka bogatego patrona, Heinricha Harlandera (Christoph Waltz), który zgadza się finansować jego pracę nad reanimacją zmarłych.
Przygotowując się do stworzenia swojego przyszłego stworzenia, Wiktor zaczyna spędzać dużo czasu z Lady Elizabeth Harlander, graną przez Mię Goth. Elizabeth jest siostrzenicą Heinricha i, co jest niewygodne, narzeczoną młodszego brata Wiktora, co komplikuje ich relację. Zaczyna się od wrogości, ale stopniowo ewoluuje w wzajemną sympatię.
Wiktor udaje się stworzyć potwora, ale ostatecznie przeraża się własnym dziełem i planuje je zniszczyć. Druga połowa filmu zmienia perspektywę — teraz narratorem jest samo stworzenie, opowiadające o swoim życiu po tym, jak zostało porzucone przez swojego twórcę, a także o ich ostatecznej konfrontacji.
Recenzje nowych programów telewizyjnych i filmów
- Opinia na temat 8. sezonu Ricka i Morty'ego — powiew oRICKinalności w przestarzałym serialu animowanym
- Recenzja Fantastycznej Czwórki: Pierwsze Kroki — Superbohaterowie Nie Żyją. Niech Żyje Dramat Rodzinny!
- Recenzja "Untamed" — Eric Bana i oszałamiające krajobrazy kontra przewidywalna fabuła
- Recenzja nowego filmu Jurassic World — Czy Rebirth nie spełnił oczekiwań związanych z odrodzeniem?
- Recenzja filmu Superman — nowa droga dla uniwersum DC z pijącą Supergirl, aspołecznym Zielonym Latarnią i krytykami nienawidzącymi małp
- Recenzja filmu Frankenstein: Piękno w grotesce oczami Guillermo del Toro
Prawie wszystkie centralne tematy powieści Mary Shelley przenoszą się do tej adaptacji, a niektóre są badane jeszcze głębiej. Film również ostrzega przed niebezpieczeństwami pragnienia ludzkości, by dominować nad naturą i „bawić się w Boga”. Adaptacja del Toro krytykuje pychę, zadaje pytanie „co czyni człowieka człowiekiem” i potępia Frankensteina nie tyle za stworzenie życia z śmierci, ile za odrzucenie swojego „syna” później.
Nowy film wprowadza również wyraźny temat traumy pokoleniowej, co dodaje głębi moralności opowieści. Po pierwsze, ojciec Wiktora wychowuje go z autorytarną surowością, otaczając go kontrolą i nieosiągalnymi oczekiwaniami. Później, jako dorosły, baron powtarza to samo zachowanie wobec swojego stworzenia — manipuluje nim, traktuje je okrutnie i pozbawia wolności. Ten niuans dodaje złożoności postaci Victora: jak w powieści, jest on rodzajem potwora, ale del Toro dostarcza przekonujące psychologiczne wyjaśnienie.

Mimo obfitości filozoficznych idei w filmie, jego tempo jest zaskakująco szybkie, co sprawia, że jego czas trwania dwóch i pół godziny wydaje się znacznie krótszy. Wydarzenia szybko się zmieniają, a nawet dialogi płyną dynamicznie dzięki ekspresyjnym, niemal teatralnym występom obsady.
„Frankenstein” to jeden z tych rzadkich długich filmów, które można by argumentować, że zyskałyby na tym, gdyby były jeszcze dłuższe. Nie ma przestojów, a historia nieustannie posuwa się naprzód, co jest satysfakcjonujące, chociaż niektóre momenty mogłyby zyskać na czasie na oddech. Na przykład punkt zwrotny, gdy Victor zaczyna nienawidzić swojego stworzenia, zasługiwał na więcej rozwinięcia. Podobnie, emocjonalna zmiana Elizabeth z sympatii do miłości wobec potwora wydaje się zbyt nagła i mogłaby być rozwijana bardziej stopniowo.
Jak się czujesz w związku z historiami z humanizowanymi potworami?
Gotycka romanca
Mimo to, głównym powodem, dla którego warto obejrzeć „Frankensteina”, jest jego oszałamiający projekt wizualny. Pod względem produkcji, to jeden z najpiękniejszych filmów w ostatnich latach. Staranna równowaga między efektami praktycznymi a CGI, wraz z zapierającymi dech w piersiach sceneriami i kostiumami, całkowicie zanurza widza w mrocznej wiktoriańskiej baśni. To wydaje się kulminacją charakterystycznej estetyki del Toro — każda klatka mogłaby być zatrzymana i powieszona na ścianie jako obraz.
Ten triumf artystycznej wizji jest najbardziej widoczny podczas eksperymentów Frankensteina. Co może być bardziej groteskowego niż sekcjonowanie zwłok i krojenie ludzkich szczątków? A jednak del Toro celowo unika dążenia do szokowania. Przedstawia akt anatomii jako niemal twórczy, filmując trupy z niespodziewaną elegancją, a nie obrzydzeniem. W rezultacie widz zaczyna dostrzegać tę samą niepokojącą piękność w rozkładzie, która fascynuje samych bohaterów — kluczowy krok w uczynieniu ich sympatycznymi. Baron Frankenstein i Lady Elizabeth przestają wydawać się ekscentryczni, gdy widownia widzi świat ich oczami.
Ta pogoń za pięknem ma jednak interesujący efekt uboczny. Potwór w filmie w rzeczywistości nie wygląda na potwora. Jacob Elordi to przystojny, uderzający aktor, a makijaż ledwie przyćmiewa jego urok. To podważa ważny kontrast: w powieści przerażający wygląd stworzenia koliduje z jego łagodną naturą. W wersji del Toro trudno zrozumieć, dlaczego ktokolwiek się go boi.
***
"Frankenstein" to kolejna potężna praca jednego z wiodących wizjonerów współczesnego kina. Przypomina relikt z bardziej cywilizowanej epoki: jego staroświecka, niemal teatralna inscenizacja przywołuje na myśl "Drakulę" Brama Stokera w reżyserii Francisa Forda Coppoli bardziej niż dzisiejsze typowe produkcje z dużym budżetem. Miło jest zobaczyć, że stara szkoła filmowa wciąż od czasu do czasu się pojawia.
A co o tym myślisz? Jak podobał ci się "Frankenstein"? Podziel się swoimi przemyśleniami w komentarzach.
Co jest ważniejsze w adaptacji klasyki — wierność źródłu czy osobista wizja autora?
-
Sonic the Hedgehog 3 Recenzja filmu — zwolnij, niebieski jeż -
I Know What You Did Last Summer (2025) Recenzja filmu. Niepotrzebna kontynuacja przeciętnego horroru -
Recenzja filmu A House of Dynamite — Kathryn Bigelow przekształca globalną panikę w dwugodzinny brak eksplozji -
Minecraft: Recenzja filmu. Doskonały 1,5-godzinny zwiastun gry wydanej 16 lat temu -
Recenzja filmu Ballerina. Spektakularny film akcji z uroczą pięknością i Johnem Wickiem



