Najowsza reinkarnacja Fantastycznej Czwórki w końcu trafiła na ekrany — tym razem od Marvel Studios. Film miał być świeżym początkiem dla ikonicznej drużyny i całej Fazy Szóstej MCU. Zamiast tego, to co dostaliśmy, nie było filmem akcji o superbohaterach, ale niespodziewanie poważnym (jak na format filmu komiksowego) dramatem o ciąży, porodzie i życiu nowo upieczonych rodziców. Przestrzeń jest tylko tłem w tle. A Galactus? Czekaj, do niego dojdziemy.
Pierwsze Kroki to 37. film MCU, ale nie jest częścią głównej osi czasowej Ziemi-616. Marvel sprytnie ustąpił miejsca, przenosząc akcję na Ziemię-828: nie ma potrzeby wyjaśniać, dlaczego drużyna była nieobecna przez tak długi czas i mogą zacząć wszystko od nowa. Jednak, ironicznie, żaden nowy początek się nie zmaterializował.
To nie jest standardowa historia pochodzenia — widzimy już ugruntowaną Czwórkę z sławą, doświadczeniem, wpływami politycznymi i wkładem w porządek światowy. Pierwsze 20 minut mówi nam: planeta zjednoczona, armie rozwiązane, a superbohaterowie praktycznie wyeliminowali przestępczość. Widz dostaje wgląd w to, jak to osiągnęli — ale głównie przedstawiane są fakty. Dodatkowo wyjaśniają osobliwy kult Fantastycznej Czwórki. Duża część filmu to retrospektywny raport o tym, co się wydarzyło, gdy widownia nie patrzyła.
Oszustwo leży w gatunku. Formalnie kampania marketingowa obiecała nam sci-fi superbohaterów z globalnym zagrożeniem — ale w rzeczywistości film jest skonstruowany jako dramat rodzinny. Główny konflikt nie jest z Galactusem, ale z żłobkiem. Fabuła kręci się bardziej wokół ciąży Sue Storm i przygotowań na przybycie dziecka: bohaterowie dyskutują o wózkach, zabezpieczają dom dla dzieci i rozmawiają o przyszłym dziecku.
W pewnym momencie, Silver Surfer wkracza w przytulne życie domowe i ogłasza zbliżanie się Galactusa. Zagrożenie? Absolutnie. Ważność? Gdzieś pomiędzy miękkimi dywanami a systemami bezpieczeństwa przeciwpożarowego. Nic dziwnego, że Galactus zostaje wyrzucony razem z resztą śmieci w finale.
Widzieliśmy już tematy rodzinne w MCU — relacje rodzinne w Thorze, ojcostwo w Ant-Manie, czy dramat rodzinny w Czarnym Wdowie — ale tam rodzina była częścią osobistego konfliktu bohatera. Tutaj to JEST fabuła. Co to jest, jeśli nie zdrada oczekiwań na poziomie podstawowego zaangażowania widowni? Zamiast superbohaterów z filozofią i zagrożeniami na kosmiczną skalę — dwie godziny przygotowań do wypisu ze szpitala!
Which Four is closer to you?
Przejdź do ankietyPo zakończeniu seansu zdajesz sobie sprawę — nowy film wcale nie dotyczy Czwórki. Chodzi o Franklina Richardsa — syna Reeda i Sue, nową nadzieję MCU. Franklin jest jednym z najpotężniejszych postaci komiksowych Marvela. Mutant poziomu omega zdolny do przekształcania rzeczywistości, silniejszy niż Magneto i Profesor X. Łącznik między Fantastyczną Czwórką, mutantami a multiwersum. Potencjalnie mógłby odegrać kluczową rolę w Avengers: Secret Wars. Ale Marvel wprowadza tę ważną postać nie jako bohatera, ale jako zapowiedź. Franklin nie jest celem historii, ale jej odroczonym znaczeniem.
A co z Czwórką — rzekomymi bohaterami filmu? Cóż, pisarze zastępują narracyjną kompletność obietnicami przyszłości. To ten sam problem, który dręczył Thunderbolts. Wtedy film okazał się teaserem dla Fantastycznej Czwórki. „Ludzie, mamy teraz odcinek przejściowy, poczekajcie jeszcze chwilę — wtedy naprawdę dostarczymy”, wskazaliśmy w tej recenzji.
Teraz F4 samo stało się produktem przejściowym. Widzowie znów słyszą: kolego, poczekaj, Franklin dorośnie — wtedy naprawdę dostarczymy. Czy cała Faza Szósta zamieni się w serię dwugodzinnych teaserów bez wartości samodzielnej?! Czujesz, jakbyś oglądał prolog do czegoś nieistniejącego w kółko.
Formalnie film ma wszystko, aby wyglądać jak wielkoskalowe wydarzenie superbohaterskie: planetarne widoki, kolosalne obiekty, antagonista — sam Galactus (Ralph Ineson), pożeracz światów, istota o kosmicznej skali i mocy przekraczającej ludzkie pojęcie. Ale za tą fasadą kryje się jeden z głównych problemów obrazu — całkowity brak prawdziwego konfliktu.
Nie ma tu spektakularnej akcji. A z kim mieliby walczyć? Zwykli przestępcy zostali zamknięci w więzieniach, a z kimś takim jak Mole Man (Paul Walter Hauser) po prostu wynegocjowali. Silver Surfer? Kilka ospałych potyczek, bardziej rytualno-narracyjnych niż bojowych. Galactus? Cóż, wyraźnie nie jest równym przeciwnikiem dla Fantastycznej Czwórki.
Ostateczna bitwa z nim jest przewidywalna od początku, ponieważ scenarzyści podążają za wyświechtanymi kliszami: zastawić pułapkę, zwabić przynętą, najpierw powalić, potem kopać, gdy leży, silne kobiety. Kulminacja osiągnięta, gdy Galactus — dosłownie — staje między białą kobietą a jej dzieckiem. Żadnej boskiej mocy, żadnej strategii, tylko niezdarny kolos pokonany niemal gołymi rękami.
Demonstracja zdolności bohaterów jest zminimalizowana, jakby pisarze wierzyli, że widownia i tak już wszystko wie. Niewidzialna Kobieta znika kilka razy w filmie. Pan Fantastyczny rozciąga się około trzech razy (na końcu znów zostaje rozciągnięty jak gumka i prawie rozerwany — najzabawniejszy moment filmu). Thing pozostaje Thingiem. Ludzki Płomień zapala się — lata cztery razy. Na takim materiale nie możemy twierdzić, że powinieneś zobaczyć film dla spektaklu.
Jednym z nielicznych niekwestionowanych sukcesów filmu była sceneria. Alternatywne lata 60. w duchu utopijnego retrofuturyzmu są doskonale zrealizowane. Wyobraź sobie Fallout, ale bez wojny, promieniowania i zniszczenia — zamiast tego postęp technologiczny poszedł optymistyczną ścieżką. Latające samochody, opływowe formy, interfejsy przyciskowe, okrągłe ekrany, monoraila, szkło i beton w architekturze — wszystko zaprojektowane z dbałością o szczegóły i styl odzwierciedlający naiwne, ale urocze pomysły tej epoki na przyszłość.
Takie artystyczne rozwiązanie pozwoliło Marvel Studios wyróżnić film spośród schematycznych quasi-współczesnych blockbusterów. Należy się uznanie zespołowi artystów, projektantów i dekoratorów — wizualny język obrazu jest spójny i przemyślany. Efekty specjalne są profesjonalne i czasami pomysłowe, chociaż nie przekraczają zwykłych standardów technologicznych studia.
Zgadzamy się, że projekt Galactusa zasługuje na pochwałę. Po raz pierwszy od dłuższego czasu Marvel odstąpił od realizmu i pokazał klasyczny wygląd postaci komiksowej bez zażenowania. To nie jest redesign, ale pełny szacunek dla materiału źródłowego. Szkoda, że rzeczywista obecność antagonisty nie odpowiada wizualnej skali: mimo kunsztu, wydaje się być wielką dekoracją, a nie żywym zagrożeniem.
Z projektem Silver Surfera, przeciwnie, skomplikowali sprawy. Jej wcielenie jest zbyt błyszczące. Prawie lustrowa powłoka przeszkadza w odczytywaniu mimiki — emocje są obecne, ale są jakoś przesadzone. Musisz wpatrywać się w ekran, podczas gdy bardziej matowa tekstura i przynajmniej trochę makijażu na twarzy mogłyby łatwo rozwiązać problem, zachowując ekspresyjność obrazu.
Co się dzieje, gdy robisz film akcji o superbohaterach bez akcji? Dużo chodzenia i rozmawiania. Większość czasu ekranowego, bohaterowie biegają po ekranie, dyskutując, konsultując się, rozważając opcje. I, przyznajmy, samo podejście — najpierw myśleć, potem działać — jest niespodziewanie rozsądne. Nawet gdy Silver Surfer pojawia się z wiadomościami o zbliżającym się Galactusie, bohaterowie nie rzucają się do walki krzycząc „naprzód, pokonajmy go”, ale zbierają się, analizują, planują. Jedyny element filmu, w którym można poczuć oryginalną formułę Marvela.
Reżyseria przypomina brazylijską telenowelę z lat 90.: rozmowy o uczuciach, rodzinie, karierze, poranne programy, polityczne przemówienia na alternatywnej sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ. Bohaterowie się ubierają, pojawiają się w programach talk-show, cieszą się telewizyjną chwałą, jedzą, śpią, wynajdują. Reed tworzy supertechnologie, Sue promuje postępowe manifesty. Wszystko to dzieje się na tle luksusowego wieżowca, w którym mieszka drużyna — spokojne burżuazyjne szczęście w retrofuturystycznym otoczeniu. Nawet gdy Galactus pojawia się na horyzoncie, jest postrzegany jako techniczna niedogodność — problem, który można rozwiązać na spotkaniu planistycznym.
Ostatecznie film nie ma ani prawdziwego ruchu, ani napięcia: tylko grzeczne, pięknie nakręcone sceny idealnych żyć ludzi, którzy nie stają w obliczu prawdziwych zagrożeń.
Pomimo dziwactw scenariusza, wszyscy bohaterowie wyglądają jak ludzie — nie jak celebryci, ale jako naturalni uczestnicy wydarzeń, choć wysoce idealizowani. Ta decyzja działa na korzyść rodzinnego tonu filmu: nie ma kultu siły, jest kult człowieczeństwa, który ujawnia role aktorskie w niezwykły sposób dla Marvela — poprzez zachowanie, mowę i decyzje moralne.
Reed Richards (Pedro Pascal) — centralna postać drużyny. Przedstawiony nie jako stereotypowy geniusz-nerd, ale jako ostrożny, racjonalny lider. Jego podejście do zagrożenia Galactusa — zimnokrwista analiza i tworzenie nietypowych rozwiązań, co pozwala filmowi uniknąć prymitywnych klisz superbohaterskich.
Sue Storm (Vanessa Kirby) demonstruje emocjonalną dojrzałość i dyplomację. Gdy staje się jasne, że Galactus potrzebuje Franklina (w zamian za zachowanie Ziemi-828), sama wychodzi na dialog z protestującym tłumem. Scena zbudowana jest na zasadzie: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Prawdziwe emocjonalne centrum filmu.
Johnny Storm (Joseph Quinn) okazuje się przydatny nie w walce, ale w lingwistyce: jako pierwszy dostrzega, że sygnały, które F4 wcześniej otrzymała z głębokiej przestrzeni, są zgodne z językiem Silver Surfera. To pozwala na nawiązanie kontaktu psychicznego z przeciwnikiem i odegranie ważnej roli w rozwiązaniu. Jego wizerunek zawiera mniej toksycznej męskości i więcej racjonalnego myślenia — nietypowe, ale uzasadnione nowe spojrzenie na postać z punktu widzenia funkcji w scenariuszu.
Ben Grimm / Thing (Ebon Moss-Bachrach) — gra więcej niż tylko komiksowego osiłka. Jego historia to próba zachowania człowieczeństwa w potwornym ciele. Gotuje, opiekuje się dziećmi, rozmawia z osobami starszymi. Aktor wyraźnie stara się nadać postaci wewnętrzną miękkość, chociaż obiektywnie ma mało czasu na rozwój.
Shalla-Bal / Silver Surfer — rzadki przykład udanego gender-swappingu w obsadzie. Julia Garner zdołała pokazać swoją postać jako tragiczną bohaterkę rozdarta między służbą Galactusowi a własnymi moralnymi ograniczeniami. Zakres emocjonalny, mimika i pauzy sprawiają, że jej wizerunek jest przekonujący, mimo wcześniej wspomnianych wad wizualnych.
Dialogi w filmie utrzymane są na dobrym poziomie: postacie nie tylko wymieniają kwestie, ale aktywnie dyskutują wydarzenia, proponują pomysły i reagują na siebie. Frazy brzmią naturalnie, nie są przeciążone kliszami i dają widzom szansę poczuć motywacje postaci.
Pascal i Kirby utrzymują emocjonalną ramę — sceny między Reedem a Sue wyszły najlepiej — można poczuć prawdziwe połączenie, wzajemny szacunek i dążenie do kompromisu, co sprawia, że wątek rodzinny jest najbardziej rozwiniętą częścią scenariusza. Obsada zapobiega, by film wpadł w sterylne, dekoracyjne terytorium dramatu.
Technicznie film jest solidny — obraz, oświetlenie, efekty specjalne spełniają standardy Marvel Studios. Akompaniament dźwiękowy radzi sobie z emocjonalną głębią, jakiej wymaga historia. Ścieżka dźwiękowa autorstwa Michaela Giacchino działa w synchronizacji z kadrem, ale ledwo działa jako niezależny motyw muzyczny. Nie ma ani jednej melodii, którą mógłbyś zanucić po wyjściu z kina — ani jak Iron Man, ani jak Avengers, ani nawet jak Loki.
Did the film manage to convey the spirit of a family team?
Przejdź do ankiety***
Fantastyczna Czwórka: Pierwsze Kroki to ani porażka, ani przełom. Film pozostawia uczucie dziwnej pustki i nudy. Pomimo całej technicznej precyzji i kompetentnej pracy aktorskiej, Marvel po raz kolejny wydaje projekt, w którym fabuła służy przyszłości franczyzy, gdy wolelibyśmy, aby działała jako samodzielna historia.
W porządku, Secret Wars wyjdzie ☝️ wtedy naprawdę zaśpiewamy ☝️.